Nie obejrzałbym. Pewnie nawet nie wiedziałbym, że istnieje. Ale kiedy wybuchła prasowa bomba pod tytułem „filmy nominowane do tegorocznych Oskarów" i „Roma” Alfonso Cuarón'a okazała się być jednym z najmocniejszych konkurentów naszej rodzimej „Zimnej wojny" Pawła Pawlikowskiego, pomyślałem - dobra, zerknę.
I tak zerkałem przez dwie godziny i piętnaście minut. Przyznaję, nie było to uważne oglądanie. Ale też nie wymuszała tego wartka fabuła. Nie zadziałała tak, bo i powiedzieć o niej w ten sposób to jak nazwać furmana Kubicą. Bezkarnie więc urządzałem sobie wycieczki do lodówki po piwo i potem w to drugie miejsce, gdzie po spożyciu złotego trunku po prostu nie pójść nie można. Łaziłem w te i we te, i uwierzcie mi, kiedy wracałem zawsze wiedziałem co się dzieje i to bez zatrzymywania projekcji. I pewien wręcz jestem, że z zobrazowanej tej opowieści nic mi raczej nie umknęło. Nie uważałem zanadto ponadto dlatego, że miliony smaczków i detali wrzucanych na ekran przez Alfonso, choć byłoby prawdziwą ucztą dla meksykomaniaka, miłośnika tego kraju i znawcy, i wciągnęłoby go z pewnością bez pamięci oraz zachwyciło, na mnie jednak - wrednego lajkonika z Polski - większego wrażenia nie robiły. Może dlatego, że ja z tamtejszych klimatów ogarniam tylko mariachi, tacos i sombrero. Aaa... No i może jeszcze, ewentualnie, Zorro i sierżanta Garcię. A nie, zaraz. Zorro to bardziej Kalifornia, za jego czasów jeszcze hiszpańska. No nieważne. W każdym razie koneserem meksykańskich klimatów nie jestem, ale oddając bogu co boskie a reżyserowi co reżyserskie przyznać muszę, że realia tego kraju z lat - zgaduję - siedemdziesiątych ub. wieku przeniesione zostały na ekran z aptekarską wprost dokładnością i sporym rozmachem. Netflix, który wyprodukował film, nie szczędził widać grosza na scenografię i statystów.
I mimo więc, że nie uważałem, spokojnie mogę wam powiedzieć o czym jest ta historia, co tam się na tym ekranie zadziało. Otóż pewna, wydawać by się mogło szczęśliwa i dość zamożna rodzina... rozpada się. Trzeba z tym jakoś oswoić dzieci, trzeba znaleźć sposób na utrzymanie domu, trzeba to wszystko przejść w miarę godnie. To wątek pierwszy. A drugi z morałem polskim aż nadto, że facet to świnia, wykorzysta i porzuci. Między oboma przeplatają się jeszcze kwestie motoryzacyjne, dotyczące wyższości automobili amerykańskich nad europejskimi i kynologiczne w formie wielkiej liczby psich kup. Pierwsze więc moje wrażenie po obejrzeniu „Romy”... nuda. Ale żem nie kiep i wiem, że nie zawsze białe jest białe, a czarne czarne i na ten przykład lody zdawałoby się krówkowe, czy tam toffi mogą mieć smak paprykarza szczecińskiego (Słowo! Dwa lata temu były hitem w pewnej szczecińskiej lodziarni!), stąd też usiadłem z ostatnim już piwem na kanapie i wszystko sobie przemyślałem. I teraz wam powiem, że ta „Roma” to film nudny jak ucieranie maku na makowiec, ale i smaczny jak tenże. Kto nie lubi makowca, nieprawdaż? To film pięknie sfilmowany (jest jak „Zimna wojna" na czarno białej taśmie) i cudownie, nienachalnie opowiedziany. Jest jak dokumentalny zapis świata, o którym już niewielu pamięta. Jest jak ruchoma pocztówka z tytułowej Romy - dzielnicy miasta Meksyk. Jest opowieścią o popękanej miłości, o lojalności, przyjaźni, oddaniu. Jest inny niż filmy, które dotąd oglądaliście. Nie wali widza w łeb i po oczach fajerwerkami efektów specjalnych, dowcipnymi dialogami, czy choćby scenami łóżkowymi. Nie wabi przed ekran nazwiskami zatrudnionych doń gwiazd.
To jednak film, który - jeśli macie wolne ponad dwie godziny - warto obejrzeć. Już choćby po to, żeby zobaczyć z kim przegra Oskara „Zimna wojna”. Skąd wiem, że przegra, choć uważam, że nasz film jest wzruszający, piękny i najlepszy spośród dziesiątek jakie ostatnio widziałem? A to akurat proste - bo znam o tyle, o ile matematykę. Bo wiem, że Amerykanów, którym można przypisać polskie pochodzenie jest w USA około 10 mln, co stanowi ok. 3,3 proc. obywateli tego kraju. Tymczasem odsetek Latynosów, w tym ludzi o meksykańskich korzeniach żyje w Stanach 15 proc. A piętnaście to więcej niż trzy, co bez wątpienia ma też przełożenie na skład Amerykańskiej Akademii Filmowej i jej zbiorowy zmysł estetyczny. Tak więc w kategorii „najlepszy film nieanglojęzyczny” (oby mi język spatyczał i odpadł) Oskara zgarnie „Roma”. A my Polacy i cała reszta niehiszpańskojęzycznych oglądaczy i tak uważać będziemy, że „Zimna wojna" została skrzywdzona, bo to najlepszy film na świecie! O!