Ojcze nasz, któryś jest w kinie, jakie to słabe - pomyślałem po pierwszych dziesięciu minutach „Kleru”. Będzie chlanie, rzyganie, kopulacja i zepsuty bigos. Słowem smarzowszczyzna w pełnej krasie. Ją lubię nawet, ale od filmu nieschodzącego z polskich języków, jęzorów i języczków od kilkunastu z hakiem dni powinno się wymagać więcej. Zrobiło mi się nawet przykro, bo „Wołyń” pokazał niezwykłą dojrzałość reżysera, jego mądrość i wrażliwość o niebo większą, niż we wcześniejszych „Weselu”, „Domu złym”, czy „Drogówce” razem wziętych. Czyżby więc regres? I jeszcze ta obsada... Więckiewicz, Jakubik, Braciak. Byłby Dziędziel, Topa i Dyblik, byłby komplet, sami swoi. Poczułem wręcz wściekłość, że dałem się nabrać, że reżyser porwał się na tak obecnie nośny i tak mocny temat i go zwyczajnie... zjebał... pokazując balangujących księży, pokazując jak w rzyci mają boskie przykazania, zwłaszcza nie będziesz miał bogów cudzych przede mną, nie będziesz brał imienia pana boga swego na daremno, nie cudzołóż, nie mów fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu i nie pożądaj żony bliźniego swego... Rozczarowanie i wkurw na Smarzowskiego z każdą minutą jednak topniały, a historia zaczęła mnie wciągać. Okazało się, że ze wszystkich scen, które rozbite na epizody niczym, ale to niczym mnie nie zaskoczyły, po sklejeniu ich przez Smarzowskiego i Rzehaka w całość, i po genialnym zniuansowaniu i wycieniowaniu ich przez wymienionych tu już z nazwiska aktorów, ta historia nabrała życia, nabrała prawdziwości i dramatyzmu. Pokazywane na ekranie postacie z przerysowanych kukiełek stały się ludźmi z krwi i kości. Żyjącymi w pewnym odizolowaniu od reszty społeczeństwa, za grubą kotarą zakrystii, ale jednak ludźmi. I stał się cud, zdrowaś Mario, salaś pełna... Wektor mojego wkurwu zmienił kierunek. Nie, nie zacząłem nagle wściekać się na tytułowy kler. Nie. Złością i bezsilnością napawała mnie konstatacja, że tak wielu z nas, że tak duży procent naszego społeczeństwa im na to pozwala. Że przymykamy oczy na obłudę, rozpasanie, czy zwykłe draństwo duchowych pasterzy, którzy wyprowadzają swoje owieczki na zielone hale, a sami w szałasach zatracają się w rozpuście. A im znaczniejszy juhas, tym głębiej wkłada ręce w smołę piekielną, że nie wspomnę tu o bacach, bo ci są poza wszelką grzechów miarą. I to właśnie przeciwko tym ostatnim mój wkurw największy kieruje się na koniec filmu Smarzowskiego. Bo błądzić jest rzeczą ludzką, ale trwać w błędach i słabościach to zwyczajne draństwo. Ostatnia, symboliczna scena podczas mszy polowej, kiedy tłum ustawia się w znak boga wokół płomieni, dosłownie wbiła mnie w fotel.
Jakubik Chrystusem wikarych, proboszczów, dziekanów, biskupów... Przekonał nawet mnie, że i wśród kleru są dobrzy księża, z powołaniem i z misją. Jako ks. Andrzej Kukuła aktor jest wiarygodny, tragiczny i prawdziwy na tyle, że nie widziałem już w nim erotomana-jebaki, sierżanta Bogdana Petryckiego z Drogówki. Był po prostu świetny! Z kokonu swoich poprzednich ról nie wyszedł natomiast dla mnie w tym filmie Więckiewicz. Wciąż był Jerzym z „Pod mocnym aniołem”, tyle tylko, że wystrojonym w sutannę i koloratkę. Gajos. Genialny aktor, ale rola w „Klerze”... Zbyt mocno przypominała mi konkretną postać, za bardzo widziałem w niej pewnego biskupa, bodaj w stopniu generała, pseudonim Flaszka zdaje się. Gajos był świetny, ale był tylko kopią jego świątobliwości oryginała.
I wreszcie on. Niesamowity, subtelny i diaboliczny zarazem. Nieszczęśliwy i miłosierny, wyrachowany i empatyczny, dobry i zły... Braciak. Jacek Braciak jako ks. Leszek Lisowski. Chapeau bas! Nisko, do ziemi, bo wykreował swoją postać tak, że gdybym spotkał na ulicy Lisowskiego, splunąłbym mu w ryj!
To przez niego i przez Gajosa, przez postacie w jakie się wcielili, wychodziłem z kina wkurwiony i załamany. Ze świadomością, że wszystko co widziałem zdarzyło się, zdarza i zdarzać będzie, a owieczki wciąż będą chwacko rzucały na tacę banknoty, upychały koperty po kieszeniach dobrodziejowi w czasie kolędy i wpłacały okrągłe sumki za ślub, chrzest i pogrzeb. Za filmowe święcenie sraczy. Tak już mamy i dwóch tysięcy lat przyzwyczajeń, zabobonów i zwykłego strachu przed tym, co jest po tamtej stronie, po tym jak gaśnie oddech, jeden dwugodzinny film Smarzowskiego nie zmieni. Ale chwała mu za to, że się podjął, że spróbował. Czasem jeden kamień wyzwala lawinę...
„Kler” to film ważny, mądry. Wbrew pozorom subtelny. Czy na Oskara? Nie wiem. Chyba nie. Ale i tak, gdybym miał gdzieś w kajecie numer do Smarzowskiego... być może nie odważyłbym się zadzwonić, ale napisałbym mu SMS-a z dwoma słowami: gratuluję i dziękuję. Amen.