Osobiście mam pewne przypuszczenia i niestety idą one w kierunku cynicznego wykorzystania tego świetnego - skądinąd - aktora przez producentów do promocji w Polsce tego - niestety muszę to napisać - dość słabego obrazu. Biznes is biznes. Ci, którzy wyłożyli na 303 pieniądze, moim zdaniem, musieli wiedzieć, wiedzieli już po obejrzeniu zmontowanego dzieła, że furory w światowych, czy europejskich multipleksach to ono raczej nie zrobi. Może więc niech chociaż Polacy ruszą do kin i w poczuciu patriotycznego uniesienia uratują Bitwę o Anglię przed finansową klapą. Przyznam się, że ten diaboliczny plan, przynajmniej w moim przypadku im się udał. Do obejrzenia filmu w istocie bowiem zachęcił mnie udział w nim M. Dorocińskiego. Tym większe więc moje rozczarowanie, że pan Marcin w 303 w zasadzie niczego nie zagrał. Był, ale równie dobrze dla całości obrazu, jego narracji, a także mojej jego oceny, mogło go nie być. Przewinął się przez kadr kilka razy chyba tylko właśnie po to, żeby jego twarz i nazwisko było wabikiem dla takich jak ja, przeciętnych Kowalskich z grzywką.
Filmu niestety nie uratował. W mojej ocenie, fabuła opowiadająca o męstwie polskich lotników walczących o Wielką Brytanię jest miałka jak piasek w kuwecie mojego ckliwej (bo świętej wobec zwierząt nie uchodzi) pamięci kota. Taka tam prosta historia dla frytkożerców z McDonalda. Ot, pół Polak-pół Szwajcar, w tej roli Iwan Rheon, jedzie przez całą Rzeszę wykpiwając się niemieckim patrolom przy pomocy szwajcarskich zegarków Omega, potem kradnie tym głupim nazistom samolot i przez nikogo nie niepokojony ląduje pod drugiej stronie kanału La Manche. Tam trafia do swoich, czyli Polaków, z którymi wita się kaleczoną polszczyzną, co wygląda kompletnie nieprawdziwie, żeby nie powiedzieć komicznie. Zwłaszcza jak ogląda się film w oryginalnej, czyli angielskiej wersji językowej i po usłyszanych z ekranu słowach na dole obrazu pojawia się ich tłumaczenie na angielski. Kurtyna. W zasadzie powinna opaść w tym miejscu i już się nie podnieść, ale autorzy 303 raczą nas jeszcze innymi, ciekawymi wątkami, np. walecznego Czecha, który leje po mordzie każdego, kto zakwestionuje jego odwagę i umiejętności w pilotowaniu myśliwców. Czech dołącza więc do nowo tworzonego dywizjonu z Polakami, którzy nie mogą się powstrzymać, żeby zabijać tych wrednych Niemców (no może poza jednym, natchnionym pobożnością, dla którego wróg to też człowiek). Poles zmotywowani są wciąż przywoływanymi z przeszłości obrazami gwałtów i mordów czynionych przez hitlerowców na ich najbliższych. Nie ośmielam się - broń boże - ich kwestionować, jednak uważam, że scenarzyści filmu mogli się nieco bardziej postarać tak w obrazowaniu motywów polskich lotników, jak i generalnie w snuciu całej opowieści, czy poszczególnych jej wątków. Dla mnie są one zarysowane płyciutko, a treściwość fabuły da się w zasadzie opowiedzieć w jednym zdaniu - Polacy, przybyli na Wyspy Brytyjskie, by walczyć z Niemcami, pomagać w obronie ostatniego bastionu Europy wolnego od nazizmu, przelewali krew za królową, a Anglicy ich wykorzystali i po zakończeniu wojny potraktowali jak macocha Kopciuszka. Owszem to ważny i prawdziwy przekaz, ale podany tak banalnie, że wspomniana tu już opowieść braci Grimm to przy nim prawdziwa wirtuozeria.
Ale może to tak właśnie miało być? Może to właśnie miał być film adresowany do przeciętnych Januszy i Grażynek? Oni pewnie przyklasną, bo wyjdą z kina przekonani, że wszystko zrozumieli. Też jestem Janusz, ale mnie osobiście po spędzeniu blisko 1,5 godziny przed ekranem nieco smutno. Czuję niedosyt. Bo choć wszystko w tym filmie jest w miarę poprawne, to jak mówią pracownicy tureckiego kebsa - dupy nie urywa. Zdjęcia, zwłaszcza zdjęcia walk lotniczych... Uwierzcie mi, te trzy kropki, które przed chwilą postawiłem są, powinny być wymowne. Ślepiłem w trakcie tych scen w ekran i zachodziłem co chwilę w głowę, dlaczego jak nasi strzelają, to niemieckie samoloty zawsze i natychmiast stają w płomieniach i wybuchają, a jak hurricane dostaje serią, to pilot albo kona w cierpieniach z dumą w oczach, albo udaje mu się wyskoczyć na spadochronie i ginie dopiero w Atlantyku z powodu braku kapoków na wyposażeniu ówczesnych myśliwców. Ciekawą próbą - i tu z mojej strony duży plus - było wmontowanie w reżyserowane walki powietrzne archiwalnych zdjęć z prawdziwych podniebnych potyczek pilotów dywizjonu. Szkoda, że nie udało się ich odnaleźć i wpleść więcej. Grozę powietrznych polowań, oprócz długich serii z vickersów, potęgowała niemal zawsze muzyka, w sumie chyba nawet nie najgorsza, choć miejscami dobrana tak, że miast uzupełniać ruchome obrazy, zupełnie je dominowała. O grze aktorskiej wiele nie napiszę, bo gdyby scenariusz był lepszy, wierzę, że zarówno aktorzy odtwarzający główne postacie, jak i ci z ról drugoplanowych, świetnie by sobie z nim poradzili. W "303. Bitwa o Anglię" zdecydowanie jednak nie mieli okazji, żeby się wykazać.
Film, jak łatwo się domyśleć, jakoś mnie nie zachwycił. Ale też nie rozczarował. Jest taki, jakich dziesiątki powstaje w naszej części świata. Plus, że w ogóle go zrobiono, że pokazał naszych lotników, że wiele osób właśnie z kina może się o nich dowiedzieć. Oglądając 303 na pewno złego zdania sobie o nich nie wyrobi. Ale też nie sądzę, żeby bohaterowie tej opowieści zostali w ich głowach na dłużej, niż do kolejnej porcji popcornu. A że można robić genialne filmy o tematyce wojennej przekonywać chyba nikogo nie trzeba. Wystarczy kilka przykładów: "Fury", "Szeregowiec Ryan", "Cienka czerwona linia", czy klasyk "Czas apokalipsy". Trzysta trójka wyprodukowana w polsko-brytyjskiej koprodukcji do klasyki tego kina z pewnością nie przejdzie. Ale dobrze, że jest. Teraz z dziką przyjemnością wrednego krytyka przyjrzę się chętnie temu drugiemu filmowi, czyli produkcji już tylko polskiej pt. "Dywizjon 303. Historia prawdziwa." No cóż... popatrzymy, porównamy.