Gimby nie zrozumieją... Kto nie nosił krótkich spodenek z naszywką "Szarik", kto nie strugał Lugera z patyków, kto nie tłukł się z kolegami o to, żeby zostać Jankiem, ten nie zrozumie z jakimi wypiekami na twarzy powitałem na ekranie czołówkę najnowszego rosyjskiego filmu wojennego o wszystko mówiącym tytule „T-34”. Przecież T-34 to model radzieckiego czołgu średniego, którym wojowali najsłynniejsi polscy czołgiści, bohaterowie książki Janusza Przymanowskiego „Czterej pancerni i pies”. Czytałem ją pod kołdrą chyba piętnaście razy, bez pomocy kołdry razów chyba czterdzieści. Każde wakacje bez ekranizacji „Pancernych” w porannym bloku telewizyjnym dla dzieci i młodzieży uważałem za zmarnowane (no chyba, że akurat puszczali przygody Pana Samochodzika). Bycie czołgistą było moim najpierwszym zawodowym marzeniem, wyprzedzając o ładnych kilka lat myśl o zostaniu strażakiem lub maszynistą. Nic więc dziwnego, że sentyment do wyposażonych w działa stalowych puszek został mi aż do teraz, a każdy kolejny film o czołgach oglądam z rozdziawioną paszczą i zacieszem. Tak było m.in. z obrazem „Fury” z 2014 roku w reżyserii Davida Ayer'a z Bradem Pittem w głównej roli. Była to historia załogi czołgu Sherman Mk.IIIAY, która bohatersko stawiła czoła przeważającym siłom Waffen SS podczas schyłkowych walk II wojny światowej na ternie Niemiec.
Dla miłośników broni pancernej, jak ja, był to kapitalny film, na amerykańską nutę podniosły i poruszający. Świetny. Myślałem sobie wtedy z uśmiechem, że to taka amerykańska odpowiedź na naszych „Czterech pancernych”. Odpowiedź, która kosztowała Jankesów 68 mln dolarów. Nie wiem za ile Rosjanie nakręcili „T-34”, ale powiem wam... wstydu nie ma. Ba! Choć nie ma na ekranie gwiazd, to jednak kapitalnie sfilmowane sceny walk pancernych i zaskakująco dobre efekty specjalne sprawiają, że rosyjska produkcja „T-34” w reżyserii Aleksieja Sidorova jest - według mnie - nawet lepsza od amerykańskiej Furii. Bo co jak co, ale wojenne filmy Rosjanie kręcić potrafią, a w temacie czołgowych efektów specjalnych są po prostu jednymi z najlepszych na świecie, o czym zaświadcza choćby niebywała wprost popularność gry komputerowej „World of Tanks”, rosyjskiej przecież produkcji.
Losy bohaterów „T34” śledzi się z zapartym tchem od początku aż do końca, choć przyznaję niektóre sceny są jak dla mnie zbyt komiksowe. Sam scenariusz, podobno oparty na faktach, niemal od razu przywołał mi w pamięci rozdział „Czterech pancernych”, w którym to nasza dzielna załoga dostaje się do niewoli i trafia na artyleryjski poligon doświadczalny, gdzie ma być ruchomym celem dla niemieckich dział, w których testowane są nowe rodzaje amunicji przeciwpancernej. W „T34” historia jest nieco podobna. Niemcy, chcąc wyszkolić młodych pancerniaków do walki z sowieckimi tankistami, kompletują załogę czołgu spośród rosyjskich więźniów obozu koncentracyjnego i dają im do wyremontowania zdobycznego T34. No i się zaczyna jazda. Jest brawurowo, bohatersko, momentami - jak to w rosyjskich filmach wojennych - nawet nieco pompatycznie. A sceny walk czołgowych - jeszcze raz to podkreślę - kapitalne. I powiem wam, że w momentach, gdy pociski trafiały w pancerz - ześlizgiwały się z niego albo przepalały - miałem ciary i niemal ten sam huk w uszach co załogi czołgów. Żeby jednak nie było, że jest tam tylko naparzanka.... Sidorov wkleił w losy swoich bohaterów również wątek miłosny, a jakże! Z głośników pada też sporo propagandowych haseł o matuszce Rasiji, o wujciu Stalinie i tych cholernych Germańcach, tfu! Ale jest też scena, w której radziecki mołodszyj lejtnant Iwuszkin podaje rękę swojemu niemieckiemu prześladowcy, którą moim zdaniem, mogliby sobie Rosjanie odpuścić. Dla mnie jest nazbyt symboliczna, nazbyt przywołuje złe skojarzenia dogadywania się Rosjan z Niemcami, choćby Ribbentropa z Mołotowem... Być może przesadzam, jednak nie zmienia to mojej oceny tego dzieła, które na ekrany kin weszło pod koniec 2018 roku. I naprawdę nie sądziłem, że kiedykolwiek to napiszę o filmie wojennym, ale akurat ten, to naprawdę kawał dobrej rozrywki.