Dawno nie byłem na takim filmie, po którym, kiedy w sali zapala się światło, ludzie nie wiedzą, co mają ze sobą zrobić. Mnie chciało się śmiać, bo ostatnia scena, choć wcale śmieszna nie była, pchnęła w mojej głowie tabliczkę domino, która trącając kolejne odsłoniła skojarzenia z amerykańskimi filmami o zombie. Nie zaśmiałem się głośno. Uśmiechnąłem jedynie w głębi ducha. Domyślam się, że była to moja reakcja obronna przed tym, jak cholernie niepokojące jest zakończenie filmu "Wieża. Jasny dzień", który można jeszcze obejrzeć w kinie Poza Nova MDK Zgorzelec. Te ostatnie kadry intrygują plastyką i poetyką, a jednocześnie budzą strach, dźgają myśl - Boże święty, co się z nimi wszystkimi stało? Reżyserka Jagoda Szelc, dla której ten obraz był debiutem filmowym, nie daje nam odpowiedzi na to pytanie. Musimy ją sobie posklejać sami z malutkich skrawków sytuacji, z pojedynczych słów, gestów i spojrzeń. O! Ona zna się na ziołach - zapada w pamięć z jednej ze scen. A potem ta cholerna czerwona nalewka, pita najpierw na jedną, potem na drugą nóżkę. A co z dziećmi? Co się stało z dziećmi? Czy one też? Czy ona je też? Pytania się mnożą, lęgną, turlają śnieżną kulą z wielkiej góry nabierając masy, która przybiera moment krytyczny, gdy na ekranie eksplodują napisy. Ni stąd, ni zowąd. A przecież był moment, kiedy byłem już pewny, że się pojawią. Czułem nawet rodzaj samozadowolenia, że wiem, że to teraz, że właśnie za sekundę ten film się skończy. Bo ja bym go tak skończył. Ale nie... Jagoda Szelc postanowiła jeszcze trochę mnie podręczyć, wprawić w większy niepokój tych, co oglądali razem ze mną, co oglądali w ogóle. Udało się jej. Zaskoczyła. Na samym końcu, bo przez 80 procent czasu "Wieża. Jasny dzień" jest w sumie nudna. Siedzisz i myślisz sobie - dobra, niech już się coś zacznie dziać, niech już coś się stanie. A tu nic... Ot rodzeństwo, chora matka, w perspektywie pierwsza komunia małej Niny. Codzienne sprawy. Mycie samochodu, gotowanie obiadu, zakrapianie oczu. Siedzisz i szukasz czegoś, co może stanowić zarodek jakiejś akcji. Polujesz na ważkie szczegóły, a reżyserka stopniowo ci je podrzuca. Wyłapujesz je podświadomie. Przyglądasz się życiu tej z pozoru zwykłej rodziny. Z pozoru, bo obarczonej tajemnicą jednej z sióstr - jej przeszłości i teraźniejszości. Tajemnicą jest też choroba matki, zagubiony w górach arabski emigrant, szmery w przewodzie kominowym, dziwne zachowanie psa, księdza... Układasz w głowie własne scenariusze, sklejasz przyszłe wydarzenia z tych wszystkich tajemnic. A na końcu kucha. To wersja Jagody Szelc wygrywa. To ona jednak zdecydowała, jest reżyserką, nie ty.
Jeden ze szczegółów, które wyłapałem i które wydają mi się ważne, to numer rejestracyjny samochodu gospodarzy. Zaczyna się od liter DW. To by znaczyło, że akcja rozgrywa się na Dolnym Śląsku. Faktycznie, niedaleko Gryfowa Śląskiego, w zasadzie między Gryfowem a Mirskiem jest miejscowość Wieża. Czy to tam dzieją się sceny filmu? To ważne, ponieważ to, co widzimy na ekranie, to co kradnie naszą uwagę w chwilach, gdy sami nie konstruujemy akcji, to przepiękne pejzaże. Olśniewające. Wiosenne. Majowe. Trochę górskie, trochę leśne. Wiejskie. Cudowne. W tym filmie kadry ukazujące piękno polskiej, dolnośląskiej przyrody i krajobrazu są po prostu oszałamiające. Powinniście je zobaczyć. "Wieżę. Jasny dzień" trzeba zobaczyć z jeszcze jednego powodu. Są nim kapitalnie zagrane role kobiece - Muli, w którą wciela się Anna Krotoska, Kai w tej postaci Małgorzata Szczerbowska i Ady, którą kreuje Anna Zubrzycki. Dla tych trzech kobiet, dla piękna dolnośląskich krajobrazów i dla przeplatającej się przez cały film tajemnicy warto wybrać się do kina.
Wrócił rozsądek. Ale gdzie matka?
Wreszcie ktoś w Polskiej Grupie Energetycznej zrozumiał na powrót, że nam tutaj ich aktywność w ramach społecznej odpowiedzialności biznesu należy się jak pijakowi kac, jak Lewandowskiemu złota piłka, a księdzu koperta.